Rak to brzmi jak wyrok

 

Zdzisław Mikołajczak

z Leszna. Choruje na białaczkę przewlekłą od 2011 roku.


Rak to brzmi jak wyrok


Wyobraża sobie pani nagłe przejście ze słońca do ciemnej, zamkniętej piwnicy? Tak się czułem, czekając na ostateczną diagnozę. Wszystko potoczyło się tak nagle. Całe swoje życie cały czas byłem w ruchu, zakładałem firmy w kolejnych krajach, ciągle podróżowałem między Polską a zagranicą, uprawiałem sporty, wszystko toczyło się na wysokich obrotach. I nigdy wcześniej nie chodziłem do lekarza, bo byłem zdrowy. A tu nagle mówią mi, że jestem chory na białaczkę. To było jakby dostać obuchem w głowę. Musiałem zatrzymać się, zwolnić. I to już było dla mnie trudne. A życie i tak się wywróciło do góry nogami.


Teraz się Pan głównie uśmiecha


Teraz tak, ale początek był trudny. Pięć lat temu przyjechałem, jak co roku, na święta Bożego Narodzenia do domu i żona zobaczyła, że na szyi wyszły węzły chłonne. I natychmiast wysłała mnie do lekarza. W sumie miałem fart, bo był czas około sylwestrowy, w szpitalu było niewielu pacjentów, więc badania zrobili mi bardzo szybko. Wiedzieli, że mój stan nie jest dobry. Najdziwniejsze było to, że kiedy nadeszła wiadomość o chorobie ja czułem się fizycznie świetnie. Owszem wyglądałem jak najedzony chomik – z chłoniakami jak bule, ale nic poza tym. W lutym z wynikami trafiłem do lekarki, która na co dzień pracuje we wrocławskim szpitalu, a raz w miesiącu przyjmowała w Lesznie. I tu po raz kolejny mi się poszczęściło.


Dlaczego poszczęściło?


Bo to jest lekarka, z którą jestem do teraz i nie wyobrażam sobie, żebym miał inną. To ona mnie wysłała z dnia na dzień na chemię do szpitala we Wrocławiu. Wiedziała, że mój stan wymaga natychmiastowej reakcji, choć poprzedni lekarze mówili, że jeszcze musimy poczekać.


Leczenie nie jest proste.


Nie jest, i szczerze mówiąc nie byłem na to gotowy. Chemia kojarzyła się z wypadaniem włosów, tymczasem mi nie wypadł ani jeden. Za to przez pierwsze dwa tygodnie po wlewach, byłem jak znokautowany. Czułem taki ból, dyskomfort w całym ciele, którego nie da się określić. Wszystko mi przeszkadzało, byłem nerwowy, poirytowany. Nie miałem apetytu, nic mi nie smakowało. Pierwszym objawem, że wszystko wraca do normy było, kiedy mi przychodziła chęć na ogórki kiszone. Dwa tygodnie się tym cieszyłem i znów jechałem na terapię. Wlewali mi 4-5 godzin leki do żył. I tak przez pół roku. A potem wszystko wróciło do normy. A przynajmniej tak mi się wówczas wydawało.


Jak to?


Tak. Myślałem, że to już koniec. Taki wypadek przy pracy, który się nie powtórzy. Ale nic z tego. Choroba szybko przypomniała o sobie. W Holandii, gdzie wróciłem, bo tam prowadziłem w firmę, zacząłem się źle czuć. W lecie znów się pojawiły chłoniaki. Wtedy wiedziałem już o co chodzi. Spakowałem manatki i byłem w Polsce.


Holandia ma najlepszy system opieki zdrowotnej. Dlaczego Pan tam nie został?


Może ma i super nowoczesne szpitale z błyszczącymi łazienkami, ale tam nie ma lekarzy z duszą, tylko są urzędnicy. W Polsce lekarzom, pielęgniarkom zależy na pacjencie. Najprościej mówiąc u nas mamy jeszcze lekarzy Syzyfów, tam są urzędnicy, którzy pracują „od – do“. A tu miałem lekarkę, która mnie znała i której na mnie zależało. Zawsze do niej wysyłałem e-mailem wyniki badań, pomimo, że byłem zagranicą. Mogłem zadzwonić. Tu też miałem rodzinę, bez niej nie dałbym rady. Dlatego wróciłem. I w sumie na szczęście. Tak bym latami ciągle jeździł. Ciągle myślał o tym, jak więcej zarobić. Teraz wiem, że nie to jest najważniejsze.


A co jest?


Dobrze spędzony dzień. Robienie, tego co daje przyjemność i mi i innym. Najgorsza dla mnie w trakcie choroby była bezczynność. Na początku kupiłem sobie stary samochód, żeby przy nim grzebać. Potem raz na tydzień jeździłem na równiarce czy na walcu. Czyli robiłem, to co najbardziej lubię. Mówiłem żonie, że idę pobawić się w piasku. I tak naprawdę było. Pewnie, że każdy pieniądz się przyda, ale teraz robię prace, które dają uśmiech na twarzy. Wcześniej bym po nie w ogóle nie sięgnął. Teraz np. jeżdżę z lodami.


Co w tym przyjemnego?


Codziennie ta sama droga, ci sami ludzie, wiele osób już znam. Cieszymy się na swój widok, zawsze chwilę porozmawiamy, dzieci idące do szkoły mi machają. Wożę lody, a to zawsze wzbudza dobre uczucia. Lubię to.


Jednak w trakcie chemii musiał Pan zwinąć działalność z Holandii?


Tak, kiedy pojawiły się po raz drugi objawy zrozumiałem, że to nie przelewki. I że lekarze mieli rację mówiąc, że to choroba przewlekła, którą będę miał do końca życia. I że naprawdę muszę się oszczędzać. Wcześniej tego nie przyjmowałem do wiadomości. Poza tym usłyszałem od lekarzy, że jeżeli pierwszy nawrót jest tak szybki, to nie wróży to nic dobrego. Przeraziłem się na dobre, przepisałem większość rzeczy na żonę, na syna. Dom, samochody, które ściągałem z Holandii, a nawet mój motocykl na syna przerejestrowałem. Chciałem wszystko poukładać, żeby w najgorszym przypadku nie mieli kłopotów.


Już Pan wiedział, co się dzieje podczas chemii. Było panu łatwiej przy drugiej?


I tak i nie. Z jednej strony tak, bo wiedziałem, czego mogę się spodziewać. I organizm zachowywał się tak jak za pierwszym razem, poprawa była szybko widoczna. Ale jednak czułem się słabiej. Nigdy nie wracałem do pełni sił, cały czas byłem osłabiony. No i zniknął wcześniejszy optymizm, wiedziałem, że muszę się pożegnać z bieganiem, rowerem, ukochaną deską windsurfingową, a o jeździe na motocyklu nie ma co marzyć.


Tak był Pan słaby?


Nie tylko. Już wiedziałem, że muszę naprawdę o siebie dbać. Nie mogę się przeziębić. Każda choroba osłabia organizm, powoduje automatyczny wzrost białych krwinek. Zrozumiałem, że stare życie nie wróci. Po skończonej drugiej chemii zacząłem robić badania krwi o wiele częściej, żeby w razie czego działać z wyprzedzaniem. Byłem w ciągłym kontakcie z panią doktor. Wyniki dość szybko zaczęły się znów pogarszać. Wtedy zaczęły się intensywne poszukiwania mojego „bliźniaka”, to znaczy potencjalnego dawcy szpiku. I nawet była jedna osoba z Brazylii, ale nie było można się z nim skontaktować. Ostatecznie udało się znaleźć kogoś z USA.


Skorzystał Pan z tej możliwości?


Ostatecznie nie. Choć wahałem się. Kiedy po raz trzeci pogorszyło mi się, i znów wyglądałem jak chomik, a białe krwinki szalały, lekarze dali mi trzy opcje: przeszczep, nowa terapia, w której będę brał leki do końca życia albo inna chemioterapia. Zrobiłem sobie takie matematyczne kalkulacje, co mi się bardziej opłaca. Przeszczep dawał szansę, na wyleczenie. Ale szansa na to jest jak 1 do 30, tak wyliczyłem. Poza tym wiąże się z to z ogromną ingerencją medyczną. Chemia zadziałałaby znów na krótko, a potem zmniejszyłyby się szanse na kolejne leczenie. Wybrałem trzecią, eksperymentalną opcję – nową terapię tabletkami. I już wiem, że dobrze zrobiłem. Po roku konsylium lekarzy pytało mnie, czy może jednak będę chciał przeszczep. Odmówiłem. Teraz myślę, że jestem jak w czepku urodzony. Raz nawet o tej terapii napisałem na forum, ale potem okazało się, że dostęp do niej ma niewiele osób. To wymazałem i się nie wychylam. Głupio chwalić się, kiedy inni cierpią. Teraz na tyle dobrze się czuję, że nawet po latach znów stanąłem na desce windsurfingowej. Obecnie w regatach udziału już nie wezmę, ale wystarczy, że pływam. Czuję się wtedy jak w raju. Czego chcieć więcej?

A przez tę całą chorobę doceniam właśnie takie sytuacje.


Jednym z bonusów choroby, jest to, że Pan wrócił.


Na pewno. Żona się cieszy, że wróciłem. I żartuje, że gdyby nie choroba żylibyśmy jeszcze latami oddzielnie. A tak w końcu mogę się nacieszyć rodziną. Oczywiście musimy się odnowa uczyć, że także w codziennym życiu ktoś jest obok, kto ma często inny pomysł czy zdanie. Ale to nawet przyjemne, poznajemy się na nowo.

Doceniłem też to, co mam tu. Człowiek całe życie jeździł po egzotycznych krajach, palmy, pustynia. A tu się okazuje, że tyle pięknych rzeczy jest w około. Choćby mamy piękne jeziora, już wiem, gdzie jest najczystsze. Spotykam kolegów a ci pytają, a co ty tutaj? A ja się śmieję, bo mi tu dobrze.


Nie boi się Pan powrotu choroby?


Strach zawsze siedzi w człowieku, ale od dwu lat biorę tabletki i czuję się całkiem w dobrej formie. Ostatnio sprowadziłem motocykl z Francji. Już wszystko przy nim zrobiłem, wymieniłem układ hamulcowy, wymieniłem olej.  Tylko jeszcze muszę go pomalować. I wie Pani na kogo go teraz zarejestruję? Na siebie. Nadzieja wróciła.